Arsene Wenger pożegnał się z kibicami Arsenalu. Wczorajszy mecz z Burnley na The Emirates był ostatnią szansą na spotkanie się z fanami Kanonierów. Piłkarze uświetnili ten ostatni mecz Wengera przed własną publicznością pięknym festiwalem strzeleckim. 5:0 na koniec pracy Francuza z The Gunners to świetna puenta dla jego wieloletnich prób, często niestety karkołomnych, wyniesienia drużyny na szczyt futbolu klubowego.

”Wenger out” przez ostatnie lata skandowali kibice Arsenalu po kolejnych wpadkach swojej drużyny. Zapomnieli, że dzięki francuskiemu menedżerowi ich zespół przez lata zawsze znajdował się czołowej czwórce Premier League. Na The Emirates ”top four” przyjmowano za pewnik pod rządami lekko staroświeckiego szkoleniowca z Francji. Ostatnie dwa sezony przelały jednak czarę goryczy, coś się skończyło, potrzebna jest nowa formuła. Wenger zostawia drużynę na szóstymi miejscu, to moment kryzysowy. Arsenal przez lata przeczył temu trendowi, który dziś obowiązuje w Europie. Wenger był sceptycznie nastawiony do wydawania grubych miliony na potencjalne gwiazdy futbolu. W ostatnim czasie to się zmieniło, ale nie można oceniać go radykalnie krytycznie, bo starał się zarządzać finansami klubu rozważnie.

Alex Ferguson zostawił MU, od razu drużyna wstąpiła na równie pochyłą, dziś nie jest hegemonem angielskiej piłki, tylko jedną z topowych drużyn na Wyspach. Czy odejście Arsene’a Wengera, który nie przetrwał próby czasu, nie pogorszy raptownie i tak mało optymistycznej sytuacji Kanonierów. Przekonamy się wkrótce. Czasami mamy za dużo wymagania wobec pewnych osób. Tak czy inaczej trudno podważać to, że pewien zastój w grze Arsenalu na przestrzeni ostatnich lat się pojawił, kto jednak zaradzi temu i wyprowadzi drużynę na prostą. Arsenal od lat gra efektownie, ale brakuje me efektywności.

Pamięć kibiców Arsenalu jest świetna. Fani Kanonierów nie cierpią na krótkowzroczność, to właśnie dlatego Wenger trafi do galerii klubowych sław, obok Herberta Chapmana chociażby. Ludzie dobrze życzący The Gunners z nostalgią wspominają czasy Henry’ego, Bergkampa czy Piresa. To, że wciąż muszą żyć historią, może smucić, ale takie są fakty. Konkurencja dziś w futbolu jest ogromna, Wenger nie był zwolennikiem budowanie drużyny za petrodolary, on wybrał inną drogą, należy go za to docenić.


Andres Iniesta właśnie ogłosił swoją decyzję o transferze do Chin. Dla kibiców będzie to koniec pewnej ery, którą naznaczyli piłkarską magią Leo Messi, Xavi i właśnie Don Andres.

Animozje katalońsko-madryckie nasilają się coraz bardziej( szczególnie na płaszczyźnie politycznej), a mediatorów brak. Widać gołym okiem, że konflikt się zaognia i końca tej eskalacji napięcia nie sposób oczekiwać. Kto mógłby pogodzić zwaśnione strony? Przez lata doskonale odnajdywał się w tej roli Andres Iniesta.

Jak wiadomo, nietuzinkowe umiejętności piłkarskie rzadko idą w parze z właściwą osobowością. Kampanie PR-owe służą ocieplaniu wizerunku wielu sportowców. Andres Iniesta ze względu na swoją naturalność, pokorę i skromność nie musiał nigdy otaczać się żadnymi pijarowcami. Ani myślał dbać o swoją reputację.

Hiszpania pokochała tego genialnego gracza Barcelony na dobre osiem lat temu, gdy w samej końcówce finału mundialu w RPA strzelił zwycięskiego gola. Ten wyczyn sprawił, że w jego przypadku barcelońsko-madrycką niechęć odkładano na bok. Od tego momentu Iniesta na każdym stadionie witany był aplauzem. Gdy schodził z boiska w trakcie meczu, mógł liczyć na burzę braw.

 

Pamiętamy czasy, gdy rywalizacja Barcelony i Realu za sprawą gierek Jose Mourinho sprowadzała się do pełnej prowokacji żenady. Iniesta, Xavi i Casillas nie godzili się na ten absurdalny stan rzeczy. Dziś, gdy kataloński nacjonalizm stał się narzędziem walki politycznej o niepodległość tego regionu, Pep Guardiola ostentacyjnie wspiera separatystów( za noszenie żółtej wstążki, która jest symbolem jego solidarności z aktywistami postulującymi niepodległość Katalonii, władze Premier League nałożyły na niego karę 20 tys funtów, mimo to Guardiola nie przestaje politycznie agitować na rzecz secesji). Andres Iniesta nie szuka rozgłosu, nie chce dzielić Hiszpanów politycznymi poglądami. On przez lata starał się łączyć ludzi i chwała mu za to.

 


Już wiele razy pisałem, że jakiekolwiek próby kwestionowania klasy Leo Messiego i Cristiano Ronaldo są karkołomnym zadaniem. Jeśli ktoś dopuszcza się krytyki obu gwiazd futbolu, musi liczyć się z ośmieszeniem siebie samego. Do niedawna wiele mediów przewidywało schyłek kariery Cristiano Ronaldo. Wczoraj Portugalczyk zamknął usta krytykom.

Zanim zacznę omawiać piłkarski kunszt CR7( nadal uważam, że słowem ”geniusz” można określać tylko umiejętności Leo Messiego), pozwolę sobie na odrobinę samokrytyki. Swego czasu sam bowiem nie szczędziłem mocnych słów, oceniając grę Ronaldo w lidze hiszpańskiej. Wydawało się, że gwiazdor Królewskich stracił swoją moc, brakowało mu instynktu strzeleckiego, ale też chęci do gry. Real w Primera Division nieoczekiwanie dołował, w związku z tym siłą rzeczy pogłębiał się też kryzys najważniejszego piłkarza drużyny z Santiago Bernabeu. Tak wyglądała rzeczywistość ligowa, w Champions League bowiem gracze Zidane’a właśnie zdemolowali Juventus trzema golami. Po tym meczu w Turynie szczególnie warty odnotowania jest pewien fakt. Mianowicie liczby Cristiano Ronaldo przechodzą ludzkie wyobrażenie, Portugalczyk ma już 14 goli w 9 meczach tej edycji LM. W normalnych okolicznościach, w przypadku normalnego piłkarza,  żeby podsumować tak pokaźny dorobek strzelecki powiedzielibyśmy po prostu, że to szok. Ale teraz akurat mowa o zawodniku rewelacyjnym.

O ile Leo Messi jest piłkarski magikiem, o tyle Ronaldo przypomina niesamowicie zaprogramowaną maszynę. Ten piłkarski atleta potrafi wzbić się w powietrze na poziom nieosiągalny dla innych ludzi zawodowo grających w piłkę. Jego wyskoki do futbolówki spokojnie mogą konkurować z dokonaniami wyczynowców rywalizujących w zawodach lekkoatletycznych. Sposób, w jaki Ronaldo złożył się wczoraj do przewrotki musiał zachwycić.

Messi czaruje regularnie. Czuć to w każdym zagraniu, geniusz Argentyńczyka polega na tym, że potrafi on imponować nawet wtedy, gdy nie strzela goli. Kreowanie gry drużyny to domena Argentyńczyka. Jego fenomen jest nieco bardziej złożony, błyskotliwość wirtuoza z Rosario aż bije po oczach, tymczasem CR7 ma tylko momenty świetności. Posyłanie piłki do bramki to specjalność Ronaldo, Messi potrafi zdobyć się na coś bardziej niekonwencjonalnego. Dzisiaj obaj nie strzelają po 50 goli w sezonie, upływ czasu widać wyraźnie w grze obu gigantów futbolu. Jednak łatwo też zauważyć pewne oznaki doświadczenia u tych wielkich indywidualności. Dzisiaj obaj już nie nakręcają się, nie grają w każdym meczu, rozsądnie gospodarują siłami.

 


Ludzie mający dziś coś do powiedzenia w futbolu kompletnie zwariowali, bo trudno dopatrywać się racjonalności w kwotach transferowych, jakie obecnie wydawane są w Europie za piłkarzy z topu. Szejkowie, emirowie, przedsiębiorcy śpiący na pieniądzach i wszyscy potentaci innej proweniencji wydają krocie, często z premedytacją przeszacowując wartość danego gracza. Niektórzy argumentują, że takie są prawa rynku, inni bezradnie rozkładają ręce na znak zażenowania tym trendem. Ja należę do tej drugiej grupy. Dlaczego?

Jestem zdania, że futbol stracił wiele ze swojej niepowtarzalności. Dziś można odnosić sukcesy dzięki wielkiej kasie, czyli de facto można kupić sukces, choć przydałoby się tu pewne zastrzeżenie, bo co zaraz udowodnię, nie zawsze można w ten sposób niszczyć konkurencję. Magnetyzm futbolu zawsze tkwił w swego rodzaju idealizmie, który wyznawali szkoleniowcy kilku topowych drużyn. Przez lata przewodziła im bez wątpienia Barcelona Pepa Guardioli. Znakomity kataloński trener zapełniał skład Barcy wychowankami La Masii, czym zdobył serca wielu fanów, gardzących metodami Florentino Pereza. Wielki Flo bowiem zapragnął zbudować piłkarskie imperium na Santiago Bernabeu, sprowadzając co jakiś czas kolejnych gwiazdorów za  absurdalne kwoty . Dziś nie ma wielkiej różnicy między oboma hiszpańskimi gigantami. Barcelona za ponad 100 milionów pozyskała Dembele z Dortmundu( na razie jest to wielki niewypał) i Coutinho, który dotąd błyszczał na Anfield w koszulce The Reds.

Do czego zmierzam w tych swoich rozważaniach? Chciałbym zwrócić uwagę czytelników na ciekawą prawidłowość, którą zresztą pewnie wielu kibiców już zdążyło zauważyć. Otóż Barcelona i Liverpool zyskały sporo po stracie odpowiednio Neymara i Coutinho. Barca dziś może nie czaruje finezją, natomiast regularność i metodyczność w wygrywaniu budzi podziw. Katalońska drużyna nie jest obecnie synonimem piękna, piłkarską wersją Harlem Globetrotters, dziś to perfekcyjnie funkcjonująca maszyna do wygrywania, którą tworzy wiele jednakowo istotnych trybików. Moc Barcelony nie ogranicza się do dwójki Messi-Suarez, z odejścia Neymara skorzystał w dużej mierze Jordi Alba, który rozumie się z argentyńskim geniuszem bez słów. Barcelona rzadko urządza kanonadę swoim rywalom, jednak bez kapryśnego, irytująco napuszonego Brazylijczyka, który gdy tylko zdołał wyrwać się z nędzy, nagle został aroganckim pyszałkiem łasym na indywidualny splendor, stała się drużyną bez zadęcia, bez buty, bez awantur na boisku. Wokół meczów Barcy już nie wybuchają skandale, często na boisku jest mniej efektownych zagrań, ale kibice nie mogą narzekać też na nadmiar efekciarstwa, w którym specjalizował się brazylijski celebryta.

Czasami wydawanie niesamowitych pieniędzy na gracza o wielkim nazwisku może wiązać się z kłopotami, nieraz to piłkarz narażony na wyśmianie potrafi ugruntować swoją pozycję na pewnym poziomie i imponować swoją zawziętością, determinacją, przy czym taki zawodnik jest na ogół wolny od gwiazdorstwa, z którym mieliśmy do czynienia, oglądając występy Neymara. Proszę spojrzeć na Pulinho. Na początku nim gardzono, tymczasem dziś nikt nie śmie go skrytykować. Facet miał być człowiekiem od brudnej roboty, miał odpowiadać za destrukcję, przeszkadzanie rywalom w konstruowaniu akcji, a stał się specem od strzelania goli.